Moja babcia Salomea urodziła się 1905 roku. Niemożliwe żebym mogła zapamiętać wiele. Gdy byłam w wieku przedszkolnym moja mamusia czasami zawoziła mnie do niej. Potem w wieku szkolnym sama jeździłam do niej na wakacje. Mam w pamięci obrazy, które teraz po latach trudno mi osadzić w konkretnych datach.
Dom biały z czerwoną dachówką w zieleni to obrazek widziany idąc od lasu, od kolei. Wtedy zdawało się daleko. Niekończąca się pylista polna droga a na horyzoncie wieś. Teraz wszystko jest mniejsze, niższe ale i mniej malownicze. Skarpa opadająca do Wisłoka straciła swą stromość, a czysta rzeka, w której kąpaliśmy się latem dziś jest mętna i odpychająca.
Cywilizacja i to już jest inna nowoczesna osada z architekturą prawie miejską. Stare domki takie jakie ja jeszcze pamiętam zniknęły zupełnie. Domu mojej babci też już dawno nie ma.
Stał w ogródku pełnym kwiatów. Obok pod gruszą i jabłonkami była pasieka. Brzęk pszczół i zarośla chruśniaku malinowego broniły do niej dostępu.
W lipcu babcia Salomea w rynsztunku pszczelarza sama podbierała miód. Plastry pachniały
w całym domu, a świeży ciekły nektar zjadaliśmy z okruszkami wosku wysysając go na zdrowie.
To był prawdziwy miód lipowy z dodatkiem sosny i pyłków innych miododajnych roślin tej okolicy.
Od końca wojny babcia była wdową i musiała poradzić sobie sama z całym gospodarstwem.
Była więc ekonomem i pszczelarzem i piekarzem i gospodynią w jednej osobie. Ja pamiętam pasiekę i miodobranie, a to przecież mogły być lata 60 -te. Rozczynienie chleba w dzieży i pieczenie chleba w piecu chlebowym. To również potrafiła.
Wszystko mi u niej smakowało, a najbardziej kiełbasa swojska, a nawet nie tyle kiełbasa co farsz kiełbasiany, który zalewano smalcem w kamionkowych garnkach.
Ale pamiętam też babcię smutna, bez humoru. Pewnie brakowało jej sił. Wtedy zwykle zamykała się w pokoju, otwierała starą komodę z trzema szufladami i z mosiężnymi uchwytami i układała zgromadzone tam rzeczy. Od czasu do czasu coś głośno mówiła, perswadowała lub głośno dyskutowała z niewidzialnym rozmówcą, czy sama sobą. Powoli szmatki wracały na swoje miejsce. Niektóre odkładała na bok, może były znoszone a może do cerowania. Wracał humor, bo zaczynała coś nucić. Wreszcie koniec - komoda zasunięta Tak myślę teraz, że pewnie razem z utapieniami, które zostały w tych szufladach !
Mam to po niej. Kiedy mam "dołek"wyrzucam ciuchy z szafy i spowrotem je układam. I gadam na głos też tak jak ona.Tylko takiej orzechowej komody na trzy szuflady nie mam i cerować nie potrafię.
Dom biały z czerwoną dachówką w zieleni to obrazek widziany idąc od lasu, od kolei. Wtedy zdawało się daleko. Niekończąca się pylista polna droga a na horyzoncie wieś. Teraz wszystko jest mniejsze, niższe ale i mniej malownicze. Skarpa opadająca do Wisłoka straciła swą stromość, a czysta rzeka, w której kąpaliśmy się latem dziś jest mętna i odpychająca.
Cywilizacja i to już jest inna nowoczesna osada z architekturą prawie miejską. Stare domki takie jakie ja jeszcze pamiętam zniknęły zupełnie. Domu mojej babci też już dawno nie ma.
Stał w ogródku pełnym kwiatów. Obok pod gruszą i jabłonkami była pasieka. Brzęk pszczół i zarośla chruśniaku malinowego broniły do niej dostępu.
W lipcu babcia Salomea w rynsztunku pszczelarza sama podbierała miód. Plastry pachniały
w całym domu, a świeży ciekły nektar zjadaliśmy z okruszkami wosku wysysając go na zdrowie.
To był prawdziwy miód lipowy z dodatkiem sosny i pyłków innych miododajnych roślin tej okolicy.
Od końca wojny babcia była wdową i musiała poradzić sobie sama z całym gospodarstwem.
Była więc ekonomem i pszczelarzem i piekarzem i gospodynią w jednej osobie. Ja pamiętam pasiekę i miodobranie, a to przecież mogły być lata 60 -te. Rozczynienie chleba w dzieży i pieczenie chleba w piecu chlebowym. To również potrafiła.
Wszystko mi u niej smakowało, a najbardziej kiełbasa swojska, a nawet nie tyle kiełbasa co farsz kiełbasiany, który zalewano smalcem w kamionkowych garnkach.
Ale pamiętam też babcię smutna, bez humoru. Pewnie brakowało jej sił. Wtedy zwykle zamykała się w pokoju, otwierała starą komodę z trzema szufladami i z mosiężnymi uchwytami i układała zgromadzone tam rzeczy. Od czasu do czasu coś głośno mówiła, perswadowała lub głośno dyskutowała z niewidzialnym rozmówcą, czy sama sobą. Powoli szmatki wracały na swoje miejsce. Niektóre odkładała na bok, może były znoszone a może do cerowania. Wracał humor, bo zaczynała coś nucić. Wreszcie koniec - komoda zasunięta Tak myślę teraz, że pewnie razem z utapieniami, które zostały w tych szufladach !
Mam to po niej. Kiedy mam "dołek"wyrzucam ciuchy z szafy i spowrotem je układam. I gadam na głos też tak jak ona.Tylko takiej orzechowej komody na trzy szuflady nie mam i cerować nie potrafię.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz